Snowboarding na Alasce pozostawał dla mnie w sferze marzeń przez wiele lat. Kiedy wreszcie przestałem przewijać party freeride’owe w filmach, to właśnie ona zaczęła przykuwać moją uwagę. W końcu większość z nich kończyła się legendarną wyprawa do Valdez lub Haines na heliboarding. Dokładnie 21 marca o 5 rano, po 24 godzinach w podróży i trzech długich lotach, postawiłem stopę w Anchorage i marzenie stało się rzeczywistością.
Lecąc na drugi koniec Świata wypada mieć choćby minimalny plan. Moim był legendarny festiwal freeride’u Tailgate AK na przełęczy Thompson Pass w okolicach Valdez. To właśnie ten event ściągał śmietankę światowej sceny snowboardowej, zapewniając najlepszy teren do jazdy poza trasami jaki można sobie wymarzyć. Zwycięstwo w festiwalowych zawodach King Of The Hill w 2010 otworzyło Travis’owi drzwi do międzynarodowej kariery. Ja już raczej nie mogłem liczyć na złoty medal i 10 000$ ale za to udało mi się załapać do ekipy organizatorskiej. W zamian za pomoc nie musiałem się martwić o nocleg, szame i wiele innych spraw.
Na drugi dzień po lądowaniu w Anchorage, wyruszyliśmy w kilkugodzinną podróż do Thompson Pass. Naszym miejscem docelowym był zamknięty na zimę pas startowy, który po odśnieżu służył ze teren festiwalu. Miejsce wprost wymarzone, najbliższe miejscówki oddalone o rzut beretem i kilka lodowców w zasięgu wzroku. Kolejne dni upłynęły nam na budowaniu festiwalowych namiotów, jedzeniu burgerów z łosia, podziwiania widoków i wyczekiwaniu na zapowiadany opad.
W końcu nadszedł dzień upragnionego wyjścia w góry. Od najbliższego wyciągu dzieliło nas 800km więc mój pierwotny plan zakład długie i mozolne wyprawy na splicie. Jak szybko zostałem uświadomiony, to nie w amerykańskim stylu i dostałem kluczyki do skutera śnieżnego z “poleceniem” nauki. W okularach i kaloszach, z zerowym doświadczeniem, odpaliłem na 150 konną maszynę i dodałem gazu. Po kilku lekcjach na “oślej łączce” przyszedł czas na wyjazd w góry i to był początek prawdziwej przygody. Skuter daje niesamowite możliwości odkrywania nowych terenów i zjeżdżania niekończących się linii w puchu. To tak jakby codziennie mieć cały ośrodek narciarski na wyłączność, i to każdego dnia inny. Nieoficjalne skuterowe autostrady ciągną się kilometrami w każdą stronę. Sama jazda skuterem też daje ogromną frajdę i adrenalinę. Wielu moich nowym znajomych twierdzi że przy średnich warunkach śniegowych jest nawet lepiej niż na snowboardzie. Oczywiście jest też druga strona medalu, bo o tragedie naprawde nie trudno. Ciężką maszyną bardzo łatwo spowodować lawinę lub urwać nawis.
Jazda skuterem, mimo że bardzo emocjonująca, była wciąż tylko środkiem do celu – snowboardingu. Tutaj niestety przyszło lekkie rozczarowanie, wymarzony teren do jazdy i niestety kiepski warun. Gruba i stabilna pokrywa śnieżna była wystawiona na silny wiatr w ostatnich dniach więc naprawdę nie było łatwo o puch. Nawet podczas całodniowych wypraw na splicie było ciężko o więcej niż kilka dobrych skrętów. Mimo wszystko nie dawaliśmy za wygraną i zapuszczaliśmy wraz z lokalna ekipą się coraz dalej. Upór na szczęście nie poszedł na marne i doczekaliśmy się paru wręcz filmowych lajnów. Odkryliśmy bajkowe miejscówki z niezliczoną ilością dropów, poduszek i naturalnych half-pipe’ów. Jak się okazało większość alaskańskiego terenu to idealne miejsce do zabawy i przyjemne ścianki, filmowe stromy grzbiety to tylko jego mały ułamek. Po kilku dniach codziennych wypraw przyszła chwila na wytchnienie i zaplanowanie kolejnych wyjść. Zostało mi tylko kilka dni do wylotu więc postanowiliśmy odwiedzić znaną filmowa miejscówkę The Books – odległy płaskowyż otoczony z 3 stron najbardziej znanymi i wymagającymi ścianami na świecie. Niestety rosnące temperatury z dnia na dzień bardzo pogarszały warunki śniegowe w niższych partiach i podróże na skuterach stawały się coraz bardziej niebezpieczne. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się chociaż spróbować dotrzeć na legendarny spot. Jednak tego ranka nie dopisało nam szczęście, po kilku słonecznych dniach niespodziewane załamanie pogody zmusiło nas zgasić skutery i zdjąć buty snowboardowe. The Books będzie musiało poczekać do następnej wiosny.
Snowboard i skutery to główne atrakcje festiwalu Tailgate ale to prawdziwe rodzinna atmosfera przyciąga rzeszę ludzi z całego świata do Thompson Pass. Kultura dzielenia się wszystkim i bezinteresownej pomocy przejawia się tutaj na każdym kroku. Naprawdę nie sposób było przejść przez obóz i pozostać głodnym, całe ekipy angażowały się w naprawy zepsutych skuterów i budowę obozowej infrastruktury. Każdy dobrze zdaje sobie sprawę jak daleko jest się od cywilizacji i że na żadną pomoc z zewnątrz nie ma co liczyć. Prawdziwa snowboardowa rodzina, każdy za każdego.
Poza 3 tygodniami w górach spędziłem również kilka dni w największym mieście Alaski – Anchorage. Piękno natury miesza się tam z dość przygnębiającymi widokami rdzewiejących wraków i włóczacymi się bezdomnymi. Wielkie pieniądze związane z tutejszym przemysłem naftowym przyciąga na Alaskę wizją szybkiego wzbogacenia się. Ci którym się powiodło szybko pozbywają się zarobionych pieniędzy w barach i klubach. Mimo wszystko gdzieś pomiędzy nimi funkcjonują grupy prawdziwych zajawkowiczów którym nie przeszkadzają długie i mroźne zimowe noce oraz ciągnące się w nieskończoność letnie leniwe dni. Serce freeride’u wciąż bije na Alasce i ma się bardzo dobrze.